Na imię jej "dobroć"
Do dziś mam w pamięci dzień, w którym do rodziny trafiła amstaffka. Maleńki cień szczeniaka, z zaczerwienionymi od mrozu łapkami, sterczącymi na wszystkie strony kostkami i świerzbiącą skórą. Brzuszek zupełnie zniknął po tym, jak zwróciła w samochodzie kluski, którymi ją napchano przed przekazaniem. Od pierwszej chwili wiadomo było, że z dzieciaczyną jest coś nie tak. Wyglądała po prostu żałośnie. A jednak kupiła nas wszystkich rozweseloną mordką, ogonem, fruwającym jak śmigło i świadomością, że sama już zdecydowała. Podreptała za moim tatą, kiedy ten odszedł kawałek na bok, by odebrać telefon. Krążyła wokół niego, jakby już widziała w nim swojego opiekuna i obrońcę. Wieczorem tamtego dnia, gdy pierwsze emocje opadły, stał przed nami obraz nędzy i rozpaczy. Jeszcze tydzień i byłoby po niej - zawyrokował lekarz weterynarii. Psina miała przed sobą długą drogę powrotu do zdrowia, tę jednak pamiętam jak przed mgłę. Być może dlatego, że mała była po prostu naszym drugim, kochanym