Czy na sali jest lekarz?

Bardzo nie lubię bezproduktywnego użalania się nad jakimś stanem rzeczy tylko dlatego, że istnieje taka możliwość. Przychodzą jednak takie momenty, w których zastanawiacie się, jak to możliwe, że ziemia jeszcze się kręci i dlaczego ktoś winny wadliwemu systemowi do tej pory ne został rozerwany końmi. Szczególnie, jeśli sprawa dotyczy zdrowia lub życia waszych bliskich.

Jestem zwolenniczką myślenia, że za słowami powinny iść czyny. Jeżeli dostrzegasz, że coś nie działa jak należy i wyrażasz na ten temat swoje zdanie, niech to będzie konstruktywna opinia. Coś ci nie pasuje - zmień to. Nawet, jeśli fizycznie nie jesteś w stanie, niech twoje słowa mają znaczenie, będą mobilizacją albo przestrogą. Ale nie narzekaj dla samego narzekania.
Tak sobie powtarzam od czasu do czasu, w trosce o komfort swój i osób w moim otoczeniu. Może dzięki temu nie żyje się łatwiej, ale z pewnością bardziej produktywnie. Bywa, że to się udaje.
Potraktujcie więc teraz moje narzekanie jako pewną wskazówkę, gdyż towarzyszy mu istotna refleksja.

Niejednokrotnie słyszałam, że w naszym kraju weterynaria znajduje się na naprawdę kiepskim poziomie. Zarówno od osób po odpowiednich studiach, jak też ludzi z drugiego końca tego koryta - opiekunów zwierzęcych pacjentów. Ta świadomość uderzyła mnie jednak dopiero wtedy, kiedy w grę zaczęło wchodzić życie mojego psa.
Rzecz w tym, że do tej pory nie musiałam się borykać z problemem opieki nad przewlekle chorym zwierzakiem. Owszem, zdarzały się sytuacje poważne, ale w każdej z nich wiadomo było, co robić. Wszystko jedno czy chodziło o przeziębienie u świnki morskiej, czy otwartą ranę na pół szyi u źrebięcia w stadninie, w której odbywałam wolontariat.

Prawdziwy problem pojawił się w przypadku Rutera, kiedy zaczął męczyć go kaszel i towarzyszyło temu wrażenie, że pies się dusi. Wybrałam się z nim na badania, podczas których ustalono, że dolegliwości biorą się z jego wieku. Pierwsza teza dotyczyła nieprawidłowości w funkcjonowaniu układu oddechowego. Zgodziłam się więc na leki przeciwzapalne, które absolutnie w niczym nie pomogły. Po wykonaniu echa serca, w opisie znalazła się informacja, że sznaucer ma niedomykalność zastawki dwudzielnej, jednak brak wskazań do jego leczenia. Zwierzak ewidentnie cierpiał, nie mógł spać w nocy, a w ciągu dnia chodził wykończony i robił jedynie krótkie kursy z posłania na dwór, żeby załatwić swoje potrzeby i zaraz położyć się z powrotem. Złożyłam więc jeszcze kilka wizyt w gabinecie weterynaryjnym. Operacja nie wchodziła w grę ze względu na wiek Kochasia, a młoda dziewczyna, która go przyjmowała, zaczęła jedynie działać mi na nerwy suchą paplaniną dosłownie o wszystkim, nie licząc znalezienia rozwiązania.
Jakiś czas później mój tata dostał namiar na innego lekarza - dobrego, jak mówił jego znajomy. Pojechaliśmy więc na drugi koniec Warszawy, z obydwoma psiakami, bo w międzyczasie pojawiły się niepokojące oznaki u Gudaski. Pan doktor przyjął nas w małym wolnostojącym budynku, gabinet zapełniony był starymi książkami, zdjęciami rzeczonego pana z końmi oraz psami, a także masą "tych medycznych rzeczy" ułożonych w tylko jemu znanym porządku. Wszystko wyglądało dość staroświecko, jednak pomoc okazała się naprawdę fachowa. Lekarz obejrzał wyniki badań sznaucera i osłuchał go bardzo dokładnie. Stwierdził, że stan psiny jest dużo poważniejszy, niż pierwotnie sądzono i przy dalszych zaniedbaniach mogłoby to się skończyć w jedyny możliwy sposób. O którym wolałam nie myśleć.
Uzyskaliśmy diagnozę i wypisano nam recepty na lekarstwa. Leki te sznaucer ma brać już do końca życia, ale widać po nich znaczną poprawę. Pies wyraźnie odżył.
Na ponowne przepisanie recepty udałam się do gabinetu, w którym pierwotnie zajmowano się Kochasiem. No bo, hej, to tylko recepta, więc równie dobrze może wypisać ją lekarz, który jest pod ręką. I owszem, opuściłam okoliczny gabinet z tym, po co przyszłam. Wtedy też postanowiłam, że więcej nie zasięgnę tam porady. Dziewczyna, której buzia na początku się nie zamykała, nagle nie miała nic do powiedzenia w kwestii zaleconych medykamentów, bo zwyczajnie ich nie kojarzyła. Wiadomość, że byłam z psem w innej lecznicy również nie wzbudzała w niej pozytywnego nastawienia. Cóż, zdrowie mojego psa - mój interes, nie tobie oceniać, paniusiu.

Można by pomyśleć, że to tylko jedna taka sytuacja i że właściwie nie ma o czym mówić. Chciałabym, żeby tak było w istocie. Jednak już nie po raz pierwszy zmieniałam lekarza weterynarii. I nie mogłabym przełknąć myśli, że ludzką niekompetencję albo brak zainteresowania z mojej strony pies mógłby przypłacić życiem. Bo przecież on sam do lekarza nie pójdzie.

Z tego wszystkiego nasuwa mi się na myśl pewna prosta nauka. Tak, jak w przypadku ludzkiego zdrowia, warto skorzystać z opinii kilku specjalistów (przeżyłam na własnej skórze i mogę to stwierdzić ze śmiałością), podobnie jest w przypadku istot od nas zależnych. Mamy lepszy ogląd na pewne rzeczy, gdy poświęcimy im więcej uwagi i zwrócimy się w ich sprawie do konkretnego grona osób. Wtedy możemy sobie pozwolić na ocenę, kto jest fachowcem, a kto nie. Przede wszystkim jednak być może podarujemy naszym podopiecznym jeszcze kilka dobrych chwil. Nawet, jeśli to czternastolatki z chorym serduszkiem, wciąż mogą raźnie podskakiwać na spacerach.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Są takie dni

Doktor Pies

Syndrom szczeniaczka